BIEGANIE

MÓJ MARATON

Maraton – moja relacja z debiutanckiego biegu na 42km, pokonanie królewskiego dystansu 🙂

Pobudka jak co dzień o 6 nad ranem. Oczywiście budzika nie nastawiałm, bo mój starszak nigdy nie zasypia. Zresztą sen przed startem bardzo płytki, często się budzę w nocy. Dobrze, że położyłam się spać razem z dziećmi o 20.00 więc nawet czuję się wyspama.

Siadamy do śniadania. Młody zadowolony, kanapki z masłem czekoladowym zjada ze smakiem,  aż mu się uszy trzęsą, bo przecież nie na co dzień dostaje takie rarytasy na śniadanie. Nie codziennie mama biegnie maraton.

Po pół godziny jestem już gotowa. Jest 6.30 więc jeszcze trochę czasu do startu. Budzi się młodszy syn i również chętnie częstuje się śniadaniem debiutantki.

Z domu wychodzimy po 8. 00. Większość ulic jest pozamykana, mamy problem, żeby dostać się na start. Liczymy na pomoc GPS, który kręci nas po mieście, kieruje w ślepe uliczki, powoli zaczynają pojawiać się nerwy, a co będzie jak nie zdążę….? Całe przygotowanie na nic. W końcu udaje nam się zaparkować auto. Mamy 10 min do startu. Widzę biegacza z numerem startowym, podążam za nim, bo na pewno zna drogę. Zaliczamy liczne skręty, gdy nagle znika mi z oczu. Po minucie znowu się pojawia, był za potrzebą. Dalej biegnę za nim, to już w ramach rozgrzewki, bo nie będzie na nią czasu.  Docieram na miejsce, ostatni raz korzystam z toalety i idę na swoją strefę startową. Czeka już tam na mnie znajoma. Umawiamy się na tempo jakim będziemy biec, żeby zmieścić się w czasie 4.30. Namawiam ją, że jak wystarczy sił to po 30km przyśpieszamy. Mimo, że obje robiłyśmy wybiegania do 30km i zastanawiamy się ile jest prawdy w tym, że mówią, że maraton zaczyna się po 30km! Dziś będzie nam dane się o tym przekonać 🙂

Osoby w pierwszych strefach czasowych już wystartowaly, pokornie czekamy na swoją kolej. W końcu i my zaczynamy biec….włączam zegarek, ale nie łapie GPS, dopiero po 600m jest sygnał. Aga przytrzymuje mnie łokciem, żebym nie przyspieszała. Jestem jej za to bardzo wdzięczna, bo zrobi to jeszcze  kilkakrotnie na trasie. Pierwszy kilometr prowadzi przez stadion na którym odbywają się mecze Lechii, jestem na nim po raz pierwszy, robi wrażenie. Następnie przebiegaliśmy również przez muzeum stoczni gdańskiej. Na 5 km pierwsza woda. Pokazuje swój patent jak pić w biegu z plastikowego kubka, robiąc z niego dziubek. Pomysł się spodobał i praktykujemy do przez następne punkty nawadniające.

Docieramy do centrum Gdańska. Trasa prowadzi przez kostkę brukową, liczne skręty. Podbiega do nas mężczyzna z zapytaniem, czy daleko biegniemy. Zostało nam jakieś 37km więc, nie chce się przyłączyć, mimo zaproszenia. Życzy nam powodzenia, które zabieramy ze sobą i kontynuujmy bieg. Przed 10km delektujemy się smakiem pierwszego żelu. Napisałam delektujemy się, bo kolejne żele, już tak dobrze nie smakują. Po drodze kolejna strefa kibica. Nakręcają atmosferę. Są fantastyczni, pełni radości i vigoru. Dodają pozytywnej energii i wywołują uśmiech na twarzy. Brawo dla nich i organizatorów.

Pierwsze zmęczenie odzywa się około 20km. Zaczyna odzywać się ból kostki. Staram się o nim nie myśleć. Przez większość trasy rozmawiamy, więc kilometry lecą w miarę szybko. Na 25km spodziewam się swoich osobistych kibiców, więc to już nie daleko. Dzielę sobie dystans na kawałki, od do. Potem się z nimi spotkam na 35km. A to już tylko 7km do mety. Cały czas pozytywnie myślę, ani razu nie przeszła myśl przez głowę, że nie dam rady. Biegniemy maraton obie po raz pierwszy i chcemy zobaczyć jak to jest, dlatego wybrałyśmy tempo turystyczne:)

Dobiegamy do 25km, chłopcy machają nam z wiaduktu. Aga przytrzymuje mnie, żebym ponownie nie przyśpieszała. Za 5 km ma się zacząć prawdziwy maraton. Mówię do niej, że obalamy mity, nie ma żadnej ściany. Po 30km jeszcze przyśpieszymy.

30 km to bieg po parku, liczne skręty i zawijasy. Park przeze mnie znany i lubiany. Po drodze podziwiam liczne place zabaw, myślę o swoich synach, że tutaj na pewno by się nie nudzili. Przez 30km nie odczuwam żadnej ściany, nadal dobrze mi się biegnie. Aga zwalnia. Umawiamy się, że będzie biegła za mną. Niestety jak się obejrzałam po raz 3 już ją zgubiłam. Szkoda, bo dobrze nam się biegło razem. Przede mną 12km, około godziny biegu. Czuję się dobrze zarówno psychicznie i fizycznie. Skurcze, których się obawiałam, jeszcze się nie pojawiły. Włączam sobie muzykę, żeby czas mi szybciej upłynął.

Na 35km ponownie mieli pojawić się moi osobiści kibice. Jednak się nie pojawiają, biegnę dalej, nawet o tym nie myślę, skupiam się na ostatnich kilometrach. Jak się później okazało, byli na 35km tylko po tym jak go już przebiegłam. Dobrze, że w ostatniej chwili zrezygnowałam, żeby dali mi żele energetyczne, bo taki był początkowy zamysł.

Pierwszy kryzys pojawia się po 36km. Czuję, że zaczyna mnie łapać skurcz w lewej nodze. Na najbliższym punkcie nawadniania piję izotonik jak i wodę. Organizm walczy z bólem, nie jest jednak on tyle silny, żebym musiała stanąć, nie pozwala na przyśpieszenie.  Kolejny niespodziewany ból pojawia się jak zatrzymałam się żeby napić się wody. Nagły ból w kolanie nie pozwala na kontynuowanie biegu. Próbuje dwa razy. Boli. Zaczynam szybki marsz, po 10 – 15 m zaczynam biec. Nie myślę o bólu. Biegnę znowu, kolano przestaje się odzywać. Utrzymuje cały czas założone tempo, skurcz nadal się odzywa. Na 38 km pojawia się znajoma, robi mi zdjęcie, krzyczy jak tam…? Odpowiadam, że mam skurcze ale to już końcówka, więc biegnę dalej. Kolejny izotonik i przestaje go odczuwać, jednak nie przyspieszam, żeby się znów nie pojawił.

Jestem na 40km. Na przeciwnym torze właśnie mijają mnie peacmakerzy z czasem 4.30. Na twarzy pojawia się uśmiech. Jestem przed nimi, plan wykonany. Do mety 2km, nikt mi nie odbierze mojego maratonu. Na ostatnich 250m mijam grupę, którzy mi jeszcze dopingują, wyprzedzam ich i lecę na maksa do mety.

Meta jest moja. Dobiegam z czasem 4.26 na spokojnie tak jak chciałam, dla jednych za wolno, dla innych za szybko, a dla mnie w sam raz. Jest radość. Są emocje. Wspomnienia. Kolejne spełnione marzenie. Nikt mi tego nie odbierze.